Nasza strona internetowa wykorzystuje pliki cookie, m.in. do tego, aby wyświetlić dopasowaną ofertę oraz zbierać dane, dotyczące ruchu na stronie, które wykorzystujemy w celu jej dostosowywania do potrzeb użytkowników. Nie musisz obawiać się o swoją prywatność.
Pliki cookie zawierają wyłącznie anonimowe informacje.
Jeśli chcesz zrezygnować z korzyści, które dają Ci pliki cookie, możesz to zrobić, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Tutaj dowiesz się, jak to zrobić.

Ankieta

Czekaj...

Tygodnik Solidarność

Tygodnik Solidarność

Rekreacja i kultura

W opracowaniu

 

Dlaczego się nie buntujemy?

2013-04-15

Nastroje są złe. Obiektywna sytuacja większości społeczeństwa jest jeszcze gorsza niż nastroje. A jednak siedzimy cicho. Nie wychodzimy na ulice, nie strajkujemy – zauważa Piotr Ikonowicz w „Rzeczpospolitej”. Nie upominamy, się o swoje, choć przeciętnie zarabiający pracownik z trudem osiąga dochody na poziomie minimum egzystencji dla czteroosobowej rodziny.

Dlaczego tak się dzieje? Media oraz politycy skutecznie przekonują społeczeństwo, że bieda i niedostatek to zjawiska zawinione przez… samych biednych.

Człowiek biedny to leń, niezguła, pijak, dzieciorób, cwaniak żerujący na systemie pomocy społecznej, o roszczeniowej postawie, pozbawiony ambicji i nieprzedsiębiorczy. Przyznanie się do ubóstwa oznacza więc zgodę na potępienie, napiętnowanie w oczach własnych i otoczenia.

Ten obraz potęgują naukowcy. Do mierzenia zasięgu ubóstwa stosują oni metody gwarantujące optymistyczny obraz, w którym ubóstwo skrajne nie przekracza kilku, a umiarkowane kilkunastu procent populacji. Ta mniejszość staje się więc marginesem nowego wspaniałego świata, a w nim ludzie radzą sobie coraz lepiej, i w pocie czoła zarabiają na coraz to wyższy, europejski standard życia. Jeżeli więc dostatek i konsumpcyjny styl życia stanowią normę, biedę łatwo uznać za patologię.

Jak zauważa publicysta i były poseł

Tak długo jak długo trwa dominacja ideologiczna i psychologiczna bogatych nad biednymi, krzywdzicieli nad ich ofiarami, bunt jest nie do pomyślenia, a zamiast oburzenia i gniewu, porażka rodzi wstyd i upokorzenie, które raczej kryją się przed ludzkim wzrokiem, zamiast wywieszać sztandary buntu. Człowiek zadłużony, nękany przez komorników i windykatorów, z trudem walczący o zachowanie szacunku własnych dzieci, jest zbyt słaby i zdezorientowany, aby obiektywnie analizować przyczyny swej poniewierki, a tym bardziej kwestionować system, który nie dał mu szans na godne życie.

Tym bardziej, że jednocześnie nie bez znaczenia jest

uniformizacja społeczeństwa, któremu wmówiono fałszywą, szkodliwą dla człowieka skalę wartości. W ramach tej skali ludzie, którzy nie odnoszą sukcesu materialnego lub nie cieszą się przynajmniej elementarnym dostatkiem, są całkowicie pozbawieni autorytetu, co sprawia, że rzadko ośmielają się zabierać głos w sprawach publicznych.

Tym bardziej, gdy upominające się słabszych związki zawodowe czy też nieliczne partie polityczne z miejsca otrzymują łatkę „roszczeniowców” i „populistów”. W efekcie

biedni wstydzą się więc swojej biedy i siedzą cicho. Głównie zresztą dlatego, że nie wiedzą, ilu ich jest. Ta prawda jest szczególnie skrzętnie przed nimi ukrywana, bo ona mogłaby stanowić o sile ruchu antysystemowego. Gdyby bowiem pewnego dnia zdali sobie sprawę, że stanowią większość społeczeństwa, mogliby pomyśleć np. o politycznym zorganizowaniu się i wygraniu wyborów. A tego elity wolą uniknąć.

Wymyślono więc cały katalog kłamstw, które mają stworzyć obraz biedy jako zjawiska dotyczącego zdecydowanej mniejszości społeczeństwa. Tymczasem to ludzie bogaci i zamożni stanowią według najnowszych badań znikomą mniejszość. Według KPMG osób, które mają dochody na poziomie 5.000 zł netto [ok. 7.200 zł brutto – przyp. inf.] i więcej, jest w Polsce zaledwie 650.000. Już samo ustanowienie granicy zamożności na tak niskim poziomie świadczy o rozpaczliwej chęci rozmnożenie w statystykach liczby tych, którym się powiodło.

Tymczasem

Dwie trzecie polskiego społeczeństwa nie posiada żadnych oszczędności, a jedynie długi. Te same dwie trzecie nie osiągają płacy średniej i nie mogą sobie pozwolić na choćby tygodniowy urlop poza miejscem zamieszkania. Przy czym wszelkie braki w budżetach domowych uzupełniają pożyczkami, bo pomoc społeczna praktycznie nie istnieje. O mizerii większości społeczeństwa świadczy komunikat GUS, z którego wynika, że co druga rodzina w Polsce może sobie pozwolić, aby raz do roku pójść do restauracji.

(…) Ludzie niemający oszczędności, zadłużeni, niejeżdżący na urlopy, są biedni i stanowią w Polsce większość społeczeństwa. Dlaczego się więc nie buntują? Bo nie wiedzą, że są biedni. Bo nie chcą tego wiedzieć. Bo w masowej wyobraźni Polaków biedni są odrażający, brudni, źli.

Tyle tylko, że to obraz z krzywego medialnego zwierciadła, a w rzeczywistości bieda zagraża większości ciężko pracujących Polaków

z danych GUS z października 2010 wynika, że: „Najczęstsze miesięczne wynagrodzenie brutto otrzymywane przez pracowników gospodarki narodowej wynosiło 2.020,13 zł (dominanta, wartość modalna)", podczas gdy płaca średnia wynosiła 3.543,50 zł, a więc półtora tysiąca więcej. W IV kwartale 2012 przeciętne wynagrodzenie wyniosło 3.690,30 zł, przy czym udział płac w dochodzie narodowym zachował tendencje malejącą. To znaczy, że jest uprawnione założenie, że najczęściej występująca płaca kształtuje się dziś na poziomie o co najmniej 1.500 zł niższym niż płaca średnia, to jest wynosi około 2.190 zł. Jeżeli w czteroosobowej rodzinie pracowniczej pracuje tylko jedno z małżonków, to dochód na osobę w rodzinie wyniesie 547 zł. Taka rodzina nie jest uprawniona do zasiłku z pomocy społecznej, gdyż kryterium dochodowe wynosi 451 zł na osobę w rodzinie.

Trudno jednak uznać, że taka rodzina jest „bogata” skoro

Wyliczone przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych za rok 2011 minimum egzystencji dla czteroosobowej rodziny wynosiło 425 zł. Należy sądzić, że kiedy już zostanie ogłoszone za rok 2012, będzie wyższe ze względu na wysoki wzrost cen dóbr podstawowych dla tego chudego koszyka, jaki wylicza IPiSS (energia, mieszkanie, żywność) i wyniesie coś około tego, co zarabia na osobę najczęściej występująca rodzina pracownicza z jednym zatrudnionym dorosłym. Mamy więc sytuację, w której przeciętnie zarabiający, ojciec lub matka rodziny, nie spełnia wymogów dochodowych do zasiłku socjalnego, nie osiągając lub ledwie osiągając dochody na poziomie minimum egzystencji.

Statystycy znaleźli jednak sposób, aby tej przykrej prawdy nie ujawniać

Dzielą dochód rodziny nie przez cztery, tylko przez 2,1 zgodnie ze zmodyfikowaną skalą OECD. Metoda ta wypracowana w krajach zamożnych opiera się na założeniu, ze dorośli wydają na siebie o wiele więcej niż dzieci [w Polsce najczęściej jest odwrotnie – przyp. inf.]. Zgodnie z tą skalą pierwszy dorosły w rodzinie liczony jest jako „1", drugi jako „0,5", a dzieci do 14 roku życia jako „0,3". Te różnice na bogatym zachodzie Europy oznaczają, że dorośli wydają na urlopy za granicą, dobra kultury i dobra luksusowe. W Polsce musiałyby oznaczać, że dorośli będą jeść mięso, a dzieci nie. W rodzinie im niższe bowiem dochody, tym równiej je trzeba dzielić. Polki i Polacy chętnie godzą się z nierównościami, które są zasłużone. Wynikają z ciężkiej pracy i talentu. Czy elita, która tak umiejętnie okłamuje społeczeństwo, zasługuje na swoje przywileje?

Cały artykuł Piotra Ikonowicza „Dlaczego się nie buntujemy” można przeczytać tutaj.

(opr. inf)